piątek, 10 lipca 2009

Z piątku na sobotę

Odpadłam. Ale w sali TPK wciąż balują. Kiedy wychodziłam, na parkiecie została Ania, nasza fotografka, Ewan, angielskojęzyczna część duetu zapowiadającego i Abramz z Ugandy. Jeszcze godzinę wcześniej był cały zespół Wagogo i sam Akong Rinpoche, załozyciel Rokpy. Były bębny i niewytłumaczalne pokłady energii. Działo się, ale o tej porze nie oddam już tego słowami...

Czekaliśmy na Toumani Diabate, ale chyba odpadł jeszcze wcześniej. Mały, kulejący, wielki człowiek. Dał ponad dwugodzinny koncert. Popis! Najpierw improwizował na korze, potem dołączyli muzycy: dwóch gitarzystów, perkusita i ksylofonista. Na dodatek ukazał się potężny w posturze i głosie wokal. Toumani wyznał, że w jego rodzinie tradycja gry na korze utrzymuje się od 71 pokoleń, a to wszystko, co dzis nazywamy soulem czy blusem pochodzi z Zachodniej Afryki. Co się stało z tą zasłuchaną, skupioną brejwową publicznością? Podejrzewam, ze kora, na której grał, obudziła w ludziach dzikie instynkty. Wparowali na scenę i przez chwilę czułam się jak na festiwalu, ale niekoniecznie Brave. Toumani bisując, porwany przez trzech pełnych wigoru tancerzy, czmychnął. Chciałabym go jeszcze usłyszeć, może tym razem właśnie w skupieniu.


1 komentarz: